Pik Pobiedy 2002. Relacja Piotra Morawskiego

12 lipca 2002 wyjechaliśmy z Warszawy. W skład naszej wyprawy wchodził Marcin Kaczkan i autor niniejszego, Piotr Morawski. Naszym celem był najdalej wysunięty na północ siedmiotysięcznik, Pik Pobiedy (7439 mnpm).

Dotychczas na szczycie było tylko dwóch Polaków, weszli w roku 1995. Od tamtej pory Pobieda miała już niewielu zdobywców. Ostatnie wejście odbyło się najprawdopodobniej w sierpniu 1999 roku. Od kilku lat warunki atmosferyczne w okolicach tej rozległej góry zmieniły się znacznie. Pobieda nękana jest bardzo obfitymi, częstymi opadami śniegu, zmianami pogody, co czyni ją jeszcze bardziej niebezpieczną i niezdobytą.
W kilka dni po opuszczeniu stolicy byliśmy w bazie wojskowej w Majdaadyrze. Kolejne trzy dni to wędrówka po lodowcu do bazy na lodowcu Inylczek, głównego punktu zbornego wypraw wyruszających na dwa najwyższe w tym regionie szczyty: Chan Tengri (6995 mnpm) i nasz cel, Pik Pobiedy. W zeszłym roku z Marcinem braliśmy udział w dziesięcioosobowej Klubu Wysokogórskiego z Warszawy na Chana. Po krótkiej walce stanęliśmy pierwsi w sezonie na szczycie i jedyni z naszej wyprawy. Zatem w tym roku postanowiliśmy wejść na Pik Pobiedy, dla Marcina miała to być trzecia próba wejścia, dla mnie pierwsza.
Już w bazie okazało się, że śniegu w tym roku jest wyjątkowo dużo. Na dodatek nikt zbytnio nie kwapił się z ruszaniem w stronę Pobiedy. Droga do obozu pierwszego zajęła nam zamiast 5 godzin 2 dni. Po tych dwóch słonecznych dniach nadeszło jednodniowe załamanie pogody. Śniegu napadało ponad półtora metra, nasze ślady znikły bezpowrotnie pod grubą, białą warstwą. Tak już miało być do końca. Walka z głębokim, często sięgającym do piersi śniegiem, żmudne wybijanie transzei, która i tak kolejnego dnia, lub za dwa dni znikała. Wybijanie na nowo...

Po tygodniu przetransportowaliśmy całość jedzenia do obozu pierwszego, u podnóża góry. Kolejne dni zajęło nam przebicie się przez lodową ścianę zwieńczoną wałem seraków, założenie obozu drugiego pod przełęczą Dziki (około 5000 mnpm) i pierwsze przetarcie śnieżnej grani wiodącej pod skalne żebro (5900 mnpm). Nieraz trzeba było zrzucać plecaki i łopatą wybijać sobie dalszą drogę. Wróciliśmy do jedynki po resztę jedzenia. Oczywiście nasze ślady na górze znów zasypało. W końcu przetransportowaliśmy całość jedzenia i ekwipunku do dwójki, którą ochrzciliśmy mianem bazy wysuniętej.
Aklimatyzacje mieliśmy dobra, za nami były ponad dwa tygodnie walki z głębokim śniegiem i zmienną pogodą. Do tej pory pod Pobiedą pojawiło się tylko dwoje ludzi w jedynce. Szybko zawrócili na dół. Byliśmy na tej rozległej, przepięknej górze całkowicie sami. Postanowiliśmy zaszturmować szczyt. Wyruszyliśmy znów torować śnieżną grań i z trudem dotarliśmy pod skalne żebro. Następnego dnia dotarliśmy do skalnego terenu, na którym znaleźliśmy stare, poszarpane poręczówki. W większości rwały się w rękach. Pogoda zepsuła się, nadciągnęła mgła i zaczęło sypać. Na około 6100-6200 skalne żebro przecina wielkie, śnieżne pole. Plecaki musieliśmy zostawić i przebiliśmy się przez nie łopatą. Jakieś 100 metrów wyżej stanął nasz obóz czwarty. Śnieg sypał tak, że odśnieżać musieliśmy co kilka godzin. Rano nasz namiot całkowicie spoczął pod śniegiem. Po ponad dwóch godzinach wykopaliśmy go i zwinęliśmy. Wycof w podmuchach silnego wiatru.
Zeszliśmy do dwójki, gdzie w końcu dotarli ludzie. Próbowali następnego dnia wejść po naszych, częściowo zasypanych śladach, po śnieżnej grani pod skalne żebro. Nie udało im się i zawrócili. Byliśmy zmęczeni i na kolejny atak nie mieliśmy już wystarczająco jedzenia. Poza tym śniegu było tyle, że trzeba było kilka dni poczekać, aż opadnie. Zawróciliśmy do bazy, uzupełniliśmy prowiant i po trzech dniach wróciliśmy do dwójki. Minęły ponad trzy tygodnie ciągłego wysiłku i nagle w dwójce opadłem z sił. Jak do tej pory nie mieliśmy żadnego problemu z wysokością, żadnego bólu głowy, czy mdłości. Teraz niestety potrzebowałem kilku dni wypoczynku... nie mieliśmy aż tak dużo czasu. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że ja zostaję, a Marcin wyrusza do góry. Nie chciał trzeci raz odpuścić Pobiedzie.

Droga przez śnieżna grań była męcząca. Jednak ku zdziwieniu Marcina okazało się, że nasze ślady na 6000 są widoczne. Na Pobiedę Zachodnią (ok. 7000 mnpm) dotarł w miarę szybko, tak że postanowił założyć obóz dopiero na grani pomiędzy zachodnim, a głównym wierzchołkiem. Następnego dnia, 12 sierpnia, mimo uciążliwej mgły stanął około godziny 14-tej na szczycie jako trzeci Polak. Tutaj cierpliwość Pobiedy się skończyła. Nadeszła gęsta mgła i opady śniegu. Marcin dopiero około północy znalazł się w namiocie.
Tu spędził dwa dni zasypywany wciąż świeżym śniegiem. Napadało go ponad dwa metry, wiał silny wiatr. W końcu Marcin postanowił schodzić na oślep, najpierw wzdłuż grani ku zachodniemu wierzchołkowi. Niestety zgubił drogę i z obsunął się z wielkim obrywem śniegu kilkadziesiąt metrów w dół. Tu wykopał jamę, by przeczekać noc. Dopiero następnego dnia Pobieda odsłoniła się pokazując gdzie jest właściwa droga. Nie na długo, wystarczająco jednak by znaleźć odpowiedni kierunek. Po 6 dniach od momentu zdobycia góry Marcin wrócił do bazy, gdzie gorąco powitali go przebywający tam wspinacze. Obserwowali jego wejście na szczyt przez lornetkę, a kiedy przyszło potężne załamanie pogody nie dawali mu wiele szans. W tym roku Pik Pobiedy atakowało bogato wyposażona pięcioosobowa wyprawa koreańska, oraz kilka osób, które zazwyczaj docierały tylko do obozu drugiego. Koreańczycy dotarli najdalej do 6000 metrów. Ktoś przebił się jeszcze na ponad 6600, tam Marcin widział jakieś ślady. Góra okazała się na krótki moment łaskawa, na tyle jednak długi, że Marcin zdążył wejść...

Piotr Morawski (1976-2009)


POBIERZ KATALOG