Sobota, 1 luty
Po 4 miesiącach przygotowań wybiła w końcu godzina zero. Pakowałem się do późnych godzin nocnych, zrobienie 25 kg bagażu z ponad 30 kg nie było łatwe, Ponad 5 kg musiałem wsadzić do kieszeni kurtki np. ponad 20 batonów ważących 1,2 kg.
Naszą podróż rozpoczęliśmy w czwórkę na warszawskim Okęciu, mieliśmy lot do Buenos Aires w Argentynie z przesiadką w Mediolanie.
Niedziela, 2 luty
Po 13 h lotu i pokonaniu 11 tyś. km dotarliśmy z Mediolanu do Buenos Aires o 8 rano czasu argentyńskiego. Z radością popatrzeliśmy na nasze bagaże, które dotarły bez szwanku. Z lotniska międzynarodowego przejechaliśmy na lotnisko krajowe skąd polecieliśmy kolejne 900 km do Mendozy, która znajduje się około 200 km od Aconacguy. Na lotnisku w Mendozie bardzo miło zaskoczyła nas informacja turystyczna, można było tam dowiedzieć się wszystkiego na temat hoteli, ich standardu, cen oraz na miejscu zarezerwować w nich miejsce i zamówić taksówkę która tam zawiezie. Po południu zrobiliśmy jeszcze zakupy niezbędnych artykułów spożywczych.
Poniedziałek, 3 luty
Wczesnym rankiem udaliśmy się do siedziby władz Parku Aconcagua po pozwolenie jakie jest wymagane na działalność górską na terenie parku i wejście na szczyt. W terminie od 1 lutego kosztuje ono 120 USD. Potem w sklepie sportowym zaopatrzyliśmy się w gaz. Następnie przejechaliśmy na dworzec skąd mieliśmy autobus do Penitentes położonego kilka km o wejścia do Parku Aconcagua. Na dworzec dotarliśmy w ostatniej chwili, gdybyśmy się spóźnili musielibyśmy czekać na kolejny autobus do następnego dnia. Po trzech godzinach jazdy pękła opona w autobusie, zmiana koła szła kierowcy bardzo opornie gdyż miał popsuty podnośnik. Po około godzinie przyjechał drugi autobus tej firmy przewoźniczej i kontynuowaliśmy naszą podróż. Około 15-tej dojechaliśmy do Penitentes gdzie zasadniczą część bagażu nadaliśmy na muły za 71 kg zapłaciliśmy 160 USD. Ja osobiście na muły zdałem 21 kg, pozostała część bagażu, którą miałem nieść z sobą, a były to tylko najpotrzebniejsze rzeczy (namiot, śpiwór, jedzenie na 2 dni) ważyła kolejne 20 kg, przeraziło mnie to trochę. Ludzie z firmy mulniczej podwieźli nas do granicy Parku Aconcagua znajdującej się na wysokości 2 800 m, byliśmy tam o 18-tej. Okazaliśmy tam nasze pozwolenia i dostaliśmy worki na śmieci, jednocześnie zostaliśmy poinformowani, że za nieoddanie worka ze śmieciami przy powrocie grozi grzywna 100 USD. Udaliśmy się w drogę do pierwszego obozu Confluencia położonego na wysokości 3350 m, dotarliśmy tam już po zmierzchu po 3,5 h wędrówce.
Wtorek, 4 luty
Z Confluencii w celach aklimatyzacyjnych poszliśmy w kierunku Plaza Francia, doszliśmy do poziomu 4 000 m i wróciliśmy do namiotów. Termometr pozostawiony w namiocie stojącym na słońcu pokazywał temperaturę + 47 st.C.
Środa, 5 luty
Wyruszyliśmy rano w kierunku kolejnego obozu Plaza de Mulas. Droga w znacznej mierze prowadziła przez dolinę, rozlewała się w niej rzeczka, którą niejednokrotnie trzeba było przeskakiwać. W końcowym odcinku doliny była ona na tyle szeroka, że nie dało się jej przeskoczyć, musiałem zdjąć buty i przez nią przejść. Woda była lodowata i prawie po kolana. Łukaszowi, który szedł za mną nie chciało się zdejmować butów, liczył że uda mu się ją przeskoczyć. Niestety musiał je zdjąć, ale żeby wylać z nich wodę wyżąć skarpety. Dalszy odcinek drogi prowadził już pod górę, napotkaliśmy tam na szkielet muła, który musiał paść podczas drogi. Do Plaza de Mulas położonego na 4350 m dotarliśmy o zmierzchu.
Czwartek, 6 luty
Odebraliśmy nasze bagaże od firmy mulniczej, dotarły one bez szwanku. Mój namiot stał blisko ścieżki którą przechodziły niektóre muły, jeden z nich o mało mi na niego nie nadeptał. Musiałem więc przestawić namiot w inne miejsce żeby nie został czasem uszkodzony przez jakiegoś muła. Po południu przeszliśmy się do Hotelu położonego niedaleko Plaza de Mulas, mieliśmy okazję zobaczyć tamtejsze ceny. Później zrobiłem sobie jeszcze wędrówkę aklimatyzacyjną na wysokość 4 600 m po czym wróciłem do namiotu.
Piątek, 7 luty
Około południa spakowaliśmy część naszych rzeczy i wybraliśmy się z nimi do kolejnego obozu Plaza Canada położonego na wysokości 5060 m. Droga nie była długa, ale było to cały czas strome podejście po rumowisku żwiru i drobnych kamieni. Po dojściu na miejsce nasze rzeczy zostawiliśmy workach przyłożonych kamieniami i zeszliśmy na dół do namiotów.
Sobota, 8 luty
Część niepotrzebnych nam na górze rzeczy zostawiliśmy u firmy mulniczej, gdy szliśmy do ich namiotu bazowego z zaledwie kilkoma kilogramami łapała nas zadyszka. Po złożeniu namiotów i spakowaniu wszystkich rzeczy ruszyliśmy do góry w kierunku Plaza Canada. Tego dnia najszybsze tempo miał Łukasz, śmieliśmy się że to po magicznej pigułce którą dostał poprzedniego dnia od grupy Włochów. Mijając go podczas schodzenia w dół, uznali że nie wygląda on najlepiej. W Plazie Canada nie ma wody, pozostawało więc już tylko topienie śniegu do gotowania, a i on leżał dość daleko. Przez najbliższy tydzień trzeba było zapomnieć o myciu.
Niedizela, 9 luty
Przenieśliśmy część naszych rzeczy do kolejnego obozu Nido de Condores położonego na wysokości 5590 m. Rano podczas pakowania rzeczy uświadomiłem sobie, że moja koszulka termiczna została na dole u firmy mulniczej. Szkoda mi było dużych pieniędzy jakie na nią wydałem i tego że nawet z niej nie skorzystam. Postanowiłem więc po wejściu na Nido de Condores zejść po nią do Plaza de Mulas. Do Canady udało mi się powrócić ponad godzinę przed zachodem słońca.
Poniedziałek, 10 luty
Z Plaza Canada wyruszyliśmy z namiotami do Nido de Condores, szło się nam bardzo ciężko. Po drodze rozbawił nas widok człowieka idącego w dół, który miał na zewnątrz plecaka głośniki, z których rozbrzmiewała muzyka oraz maskotkę królika.
Gdy doszliśmy na miejsce czułem, że rozsadza mi głowę, z wielkim wysiłkiem rozstawiłem namiot i zabrałem się za topienie śniegu i gotowanie. Próbowałem zapalić tam zapałkę ale spalała się ona bez płomienia. Panujące tam ciśnienie (według GPS-u który miał Krzysiek) wynosiło 550 hPa, czyli było o połowę niższe niż normalne.
Wtorek, 11 luty
Kiedy przebudziłem się w nocy na termometrze w namiocie było – 7 st. C. Tego dnia Krzysiek z Asią i Łukaszem postanowili wyruszyć z namiotami do kolejnego obozu Berlina położonego na 5960 m. Ja uznałem że wyruszanie tam z namiotem jest jeszcze za wczesne i wziąłem tylko część swoich rzeczy, żeby je tam zanieść. Gdy doszedłem do Berlina zapragnąłem stanąć na 6 tyś. brakowało zaledwie 40m, włączyłem GPS i szedłem dalej w górę, w końcu ukazała mi się cyfra 6008 m. Stanąłem pierwszy raz na wysokości 6 tyś. m. Czułem ogromny ból głowy, postanowiłem więc schodzić na dół. Spotkałem Łukasza, który akurat docierał do Berlina, powiedział mi, że Krzysiek poczuł się źle i zawrócili z Asią do Nido.
Środa, 12 luty
Gdy obudziłem się rano śpiwór i namiot nad moją głową były oszronione od mojego zamarzającego oddechu. Z Krzyśkiem i Asią wyruszyliśmy z namiotami do Berlina, gdzie nocował już Łukasz. Gdy tam dotarliśmy byłem mile zaskoczony, że tym razem nie bolała mnie głowa. Gdy rozłożyliśmy namioty zaczął prószyć śnieg, po kilkudziesięciu minutach namioty były ośnieżone i wokół nich zrobiło się biało.
Czwartek, 13 luty
Krzysiek z Asią i Łukaszem wyszli rano na szczyt, chcieli mieć to jak najszybciej za sobą. Ja postanowiłem zrobić sobie jeszcze dzień aklimatyzacji na 6 tys., dodatkowo 13 nie jest ponoć szczęśliwą liczbą. Żeby nie siedzieć cały dzień bezczynnie przeszedłem się na wysokość 6200 m, wyżej nie chciałem iść żeby nie tracić zbytnio sił. Chcąc zaoszczędzić czasu następnego dnia rano, natopiłem ze śniegu butelkę wody, ale żeby nie zamarzła musiałem ją trzymać w nocy w śpiworze.
Piątek, 14 luty
W środku nocy zbudziły mnie jakieś odgłosy, były to głosy moich kolegów w sąsiednim namiocie, odetchnąłem więc z ulgą, że w końcu wrócili. Wstałem gdy było jeszcze ciemno, wiał silny wiatr aż się nie chciało wychodzić z cieplutkiego śpiwora. Gdy byłem gotowy już do drogi rozwidniało się. Wychodząc z namiotu wsadziłem do niego ~ 10 kg kamień, żeby pusty nie odfrunął gdzieś z wiatrem. Kiedy zacząłem wędrówkę w kierunku szczytu było bardzo zimno, termometr który miałem w kieszeni pokazywał prawie – 20 st. C. Marzły mi bardzo palce u nóg, ale po około dwóch godzinach kiedy słońce pojawiło się na dobre przestało mi być zimno. Kawałek za Indenpendencia na wysokości 6400 m zerwał się silny wiatr, który bardzo mnie przewiewał, mimo iż byłem grubo ubrany. Musiałem więc założyć jeszcze kurtkę puchową i gogle. Ostatni odcinek na szczyt Żleb Canaleta był dość stromy i znajdowały się na nim duże osuwające się kamienie, szło się więc tam dość trudno. Około godziny 18.20 stanąłem na szczycie Aconcaguy, niestety chmury zasłaniały jej południową ścianę, którą tak chciałem zobaczyć. Wiatr był tak silny, że miałem problem z utrzymaniem aparatu przy robieniu zdjęcia. Na szczycie spędziłem prawie godzinę. 14 luty szczególny dzień – walentynki, kocham góry i tego dnia stanąłem na jednej z nich, najwyższej leżącej poza Azją....(...)
Tekst i foto: Paweł Mitura
Podczas wyprawy używany był namiot Komodo Plus
Po 4 miesiącach przygotowań wybiła w końcu godzina zero. Pakowałem się do późnych godzin nocnych, zrobienie 25 kg bagażu z ponad 30 kg nie było łatwe, Ponad 5 kg musiałem wsadzić do kieszeni kurtki np. ponad 20 batonów ważących 1,2 kg.
Naszą podróż rozpoczęliśmy w czwórkę na warszawskim Okęciu, mieliśmy lot do Buenos Aires w Argentynie z przesiadką w Mediolanie.
Niedziela, 2 luty
Po 13 h lotu i pokonaniu 11 tyś. km dotarliśmy z Mediolanu do Buenos Aires o 8 rano czasu argentyńskiego. Z radością popatrzeliśmy na nasze bagaże, które dotarły bez szwanku. Z lotniska międzynarodowego przejechaliśmy na lotnisko krajowe skąd polecieliśmy kolejne 900 km do Mendozy, która znajduje się około 200 km od Aconacguy. Na lotnisku w Mendozie bardzo miło zaskoczyła nas informacja turystyczna, można było tam dowiedzieć się wszystkiego na temat hoteli, ich standardu, cen oraz na miejscu zarezerwować w nich miejsce i zamówić taksówkę która tam zawiezie. Po południu zrobiliśmy jeszcze zakupy niezbędnych artykułów spożywczych.
Poniedziałek, 3 luty
Wczesnym rankiem udaliśmy się do siedziby władz Parku Aconcagua po pozwolenie jakie jest wymagane na działalność górską na terenie parku i wejście na szczyt. W terminie od 1 lutego kosztuje ono 120 USD. Potem w sklepie sportowym zaopatrzyliśmy się w gaz. Następnie przejechaliśmy na dworzec skąd mieliśmy autobus do Penitentes położonego kilka km o wejścia do Parku Aconcagua. Na dworzec dotarliśmy w ostatniej chwili, gdybyśmy się spóźnili musielibyśmy czekać na kolejny autobus do następnego dnia. Po trzech godzinach jazdy pękła opona w autobusie, zmiana koła szła kierowcy bardzo opornie gdyż miał popsuty podnośnik. Po około godzinie przyjechał drugi autobus tej firmy przewoźniczej i kontynuowaliśmy naszą podróż. Około 15-tej dojechaliśmy do Penitentes gdzie zasadniczą część bagażu nadaliśmy na muły za 71 kg zapłaciliśmy 160 USD. Ja osobiście na muły zdałem 21 kg, pozostała część bagażu, którą miałem nieść z sobą, a były to tylko najpotrzebniejsze rzeczy (namiot, śpiwór, jedzenie na 2 dni) ważyła kolejne 20 kg, przeraziło mnie to trochę. Ludzie z firmy mulniczej podwieźli nas do granicy Parku Aconcagua znajdującej się na wysokości 2 800 m, byliśmy tam o 18-tej. Okazaliśmy tam nasze pozwolenia i dostaliśmy worki na śmieci, jednocześnie zostaliśmy poinformowani, że za nieoddanie worka ze śmieciami przy powrocie grozi grzywna 100 USD. Udaliśmy się w drogę do pierwszego obozu Confluencia położonego na wysokości 3350 m, dotarliśmy tam już po zmierzchu po 3,5 h wędrówce.
Wtorek, 4 luty
Z Confluencii w celach aklimatyzacyjnych poszliśmy w kierunku Plaza Francia, doszliśmy do poziomu 4 000 m i wróciliśmy do namiotów. Termometr pozostawiony w namiocie stojącym na słońcu pokazywał temperaturę + 47 st.C.
Środa, 5 luty
Wyruszyliśmy rano w kierunku kolejnego obozu Plaza de Mulas. Droga w znacznej mierze prowadziła przez dolinę, rozlewała się w niej rzeczka, którą niejednokrotnie trzeba było przeskakiwać. W końcowym odcinku doliny była ona na tyle szeroka, że nie dało się jej przeskoczyć, musiałem zdjąć buty i przez nią przejść. Woda była lodowata i prawie po kolana. Łukaszowi, który szedł za mną nie chciało się zdejmować butów, liczył że uda mu się ją przeskoczyć. Niestety musiał je zdjąć, ale żeby wylać z nich wodę wyżąć skarpety. Dalszy odcinek drogi prowadził już pod górę, napotkaliśmy tam na szkielet muła, który musiał paść podczas drogi. Do Plaza de Mulas położonego na 4350 m dotarliśmy o zmierzchu.
Czwartek, 6 luty
Odebraliśmy nasze bagaże od firmy mulniczej, dotarły one bez szwanku. Mój namiot stał blisko ścieżki którą przechodziły niektóre muły, jeden z nich o mało mi na niego nie nadeptał. Musiałem więc przestawić namiot w inne miejsce żeby nie został czasem uszkodzony przez jakiegoś muła. Po południu przeszliśmy się do Hotelu położonego niedaleko Plaza de Mulas, mieliśmy okazję zobaczyć tamtejsze ceny. Później zrobiłem sobie jeszcze wędrówkę aklimatyzacyjną na wysokość 4 600 m po czym wróciłem do namiotu.
Piątek, 7 luty
Około południa spakowaliśmy część naszych rzeczy i wybraliśmy się z nimi do kolejnego obozu Plaza Canada położonego na wysokości 5060 m. Droga nie była długa, ale było to cały czas strome podejście po rumowisku żwiru i drobnych kamieni. Po dojściu na miejsce nasze rzeczy zostawiliśmy workach przyłożonych kamieniami i zeszliśmy na dół do namiotów.
Sobota, 8 luty
Część niepotrzebnych nam na górze rzeczy zostawiliśmy u firmy mulniczej, gdy szliśmy do ich namiotu bazowego z zaledwie kilkoma kilogramami łapała nas zadyszka. Po złożeniu namiotów i spakowaniu wszystkich rzeczy ruszyliśmy do góry w kierunku Plaza Canada. Tego dnia najszybsze tempo miał Łukasz, śmieliśmy się że to po magicznej pigułce którą dostał poprzedniego dnia od grupy Włochów. Mijając go podczas schodzenia w dół, uznali że nie wygląda on najlepiej. W Plazie Canada nie ma wody, pozostawało więc już tylko topienie śniegu do gotowania, a i on leżał dość daleko. Przez najbliższy tydzień trzeba było zapomnieć o myciu.
Niedizela, 9 luty
Przenieśliśmy część naszych rzeczy do kolejnego obozu Nido de Condores położonego na wysokości 5590 m. Rano podczas pakowania rzeczy uświadomiłem sobie, że moja koszulka termiczna została na dole u firmy mulniczej. Szkoda mi było dużych pieniędzy jakie na nią wydałem i tego że nawet z niej nie skorzystam. Postanowiłem więc po wejściu na Nido de Condores zejść po nią do Plaza de Mulas. Do Canady udało mi się powrócić ponad godzinę przed zachodem słońca.
Poniedziałek, 10 luty
Z Plaza Canada wyruszyliśmy z namiotami do Nido de Condores, szło się nam bardzo ciężko. Po drodze rozbawił nas widok człowieka idącego w dół, który miał na zewnątrz plecaka głośniki, z których rozbrzmiewała muzyka oraz maskotkę królika.
Gdy doszliśmy na miejsce czułem, że rozsadza mi głowę, z wielkim wysiłkiem rozstawiłem namiot i zabrałem się za topienie śniegu i gotowanie. Próbowałem zapalić tam zapałkę ale spalała się ona bez płomienia. Panujące tam ciśnienie (według GPS-u który miał Krzysiek) wynosiło 550 hPa, czyli było o połowę niższe niż normalne.
Wtorek, 11 luty
Kiedy przebudziłem się w nocy na termometrze w namiocie było – 7 st. C. Tego dnia Krzysiek z Asią i Łukaszem postanowili wyruszyć z namiotami do kolejnego obozu Berlina położonego na 5960 m. Ja uznałem że wyruszanie tam z namiotem jest jeszcze za wczesne i wziąłem tylko część swoich rzeczy, żeby je tam zanieść. Gdy doszedłem do Berlina zapragnąłem stanąć na 6 tyś. brakowało zaledwie 40m, włączyłem GPS i szedłem dalej w górę, w końcu ukazała mi się cyfra 6008 m. Stanąłem pierwszy raz na wysokości 6 tyś. m. Czułem ogromny ból głowy, postanowiłem więc schodzić na dół. Spotkałem Łukasza, który akurat docierał do Berlina, powiedział mi, że Krzysiek poczuł się źle i zawrócili z Asią do Nido.
Środa, 12 luty
Gdy obudziłem się rano śpiwór i namiot nad moją głową były oszronione od mojego zamarzającego oddechu. Z Krzyśkiem i Asią wyruszyliśmy z namiotami do Berlina, gdzie nocował już Łukasz. Gdy tam dotarliśmy byłem mile zaskoczony, że tym razem nie bolała mnie głowa. Gdy rozłożyliśmy namioty zaczął prószyć śnieg, po kilkudziesięciu minutach namioty były ośnieżone i wokół nich zrobiło się biało.
Czwartek, 13 luty
Krzysiek z Asią i Łukaszem wyszli rano na szczyt, chcieli mieć to jak najszybciej za sobą. Ja postanowiłem zrobić sobie jeszcze dzień aklimatyzacji na 6 tys., dodatkowo 13 nie jest ponoć szczęśliwą liczbą. Żeby nie siedzieć cały dzień bezczynnie przeszedłem się na wysokość 6200 m, wyżej nie chciałem iść żeby nie tracić zbytnio sił. Chcąc zaoszczędzić czasu następnego dnia rano, natopiłem ze śniegu butelkę wody, ale żeby nie zamarzła musiałem ją trzymać w nocy w śpiworze.
Piątek, 14 luty
W środku nocy zbudziły mnie jakieś odgłosy, były to głosy moich kolegów w sąsiednim namiocie, odetchnąłem więc z ulgą, że w końcu wrócili. Wstałem gdy było jeszcze ciemno, wiał silny wiatr aż się nie chciało wychodzić z cieplutkiego śpiwora. Gdy byłem gotowy już do drogi rozwidniało się. Wychodząc z namiotu wsadziłem do niego ~ 10 kg kamień, żeby pusty nie odfrunął gdzieś z wiatrem. Kiedy zacząłem wędrówkę w kierunku szczytu było bardzo zimno, termometr który miałem w kieszeni pokazywał prawie – 20 st. C. Marzły mi bardzo palce u nóg, ale po około dwóch godzinach kiedy słońce pojawiło się na dobre przestało mi być zimno. Kawałek za Indenpendencia na wysokości 6400 m zerwał się silny wiatr, który bardzo mnie przewiewał, mimo iż byłem grubo ubrany. Musiałem więc założyć jeszcze kurtkę puchową i gogle. Ostatni odcinek na szczyt Żleb Canaleta był dość stromy i znajdowały się na nim duże osuwające się kamienie, szło się więc tam dość trudno. Około godziny 18.20 stanąłem na szczycie Aconcaguy, niestety chmury zasłaniały jej południową ścianę, którą tak chciałem zobaczyć. Wiatr był tak silny, że miałem problem z utrzymaniem aparatu przy robieniu zdjęcia. Na szczycie spędziłem prawie godzinę. 14 luty szczególny dzień – walentynki, kocham góry i tego dnia stanąłem na jednej z nich, najwyższej leżącej poza Azją....(...)
Tekst i foto: Paweł Mitura
Podczas wyprawy używany był namiot Komodo Plus